$6.99 - Trzy pozytywistyczne nowele Elizy Orzeszkowej zebrane w tym zbiorze należą do kanonu literatury polskiej. Zostały one napisane zgodnie z charakterystycznym dla epoki przekonaniem, że praca pisarska p Zobacz Opowiadania a, b, c Dobra pani, legenda o Janie i Cecylii Eliza Orzeszkowa w najniższych cenach na Allegro.pl. Najwięcej ofert w jednym miejscu. Radość zakupów i 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji. Witam,jest to pierwsze opowiadanie jakie napisałem w życiu, napisałem to dla kolegi, jako jego opowiadanie na polski, ale spodobało mi się na tyle, że postanowiłem je gdzieś zamieścić, więc proszę. Jestem…Nazywam się Piotr,mam 14 lat i chodzę do gimnazjum,w moim życiu jest wiele radości,ale też wiele smutków,uwielbiam grac na komputerze,gotować,i palić w piecu.Nie lubię O; Jasne siadaj na fotel. Hana posłusznie się położyła w fotelu. Ola zrobiła najpierw Hanie podstawowe badania ginekologiczne. A potem zaczęła jeździć głowicą od aparatu do USG. O; Hana spójrz tu masz serduszko. H; Naprawdę? O; Nie ruszaj się przez chwilę. A tu jeszcze jedno serduszko. Hana bliźniaków się spodziewasz. Rozdział 2. NIEPRZYPADKOWY WYPADEK. Wchodzę do bazy z Piotrkiem. Wszyscy inni już są. Przebieramy się i od razu otrzymujemy pierwsze wezwanie. -21 S zgłoś się! -Zgłaszam się! -Wypadek na ulicy Polnej 1, potrącenie rowerzysty! -Jasne, przyjąłem, jedziemy-odpowiada Banach.-Martyna, Kuba! niat puasa rabu pon kamis wage jumat kliwon. W końcu nie po to harowałam pół życia, żeby mogła mną zawładnąć jakakolwiek siła, która zrobiłaby z mojego intelektu papkę o konsystencji kisielu. On był po prostu dobrym, nie, może lepiej jest powiedzieć "przydatnym", tak, to dobre słowo, przydatnym facetem. Był mi i przyjacielem, i kumplem, i złotą rączką, i panem do przestawiania mebli, kucharzem, opiekunką gdy byłam chora, słowem był wszystkim czego potrzebowałam. W łóżku też nie było nam tak źle. Miłości między nami jednak nie było. Przynajmniej z mojej strony. Po co komu miłość, kiedy wiadomo, że może ona tylko i wyłącznie komplikować i tak już skomplikowane sprawy? Ważne jednak, że czułam się przy nim dobrze. Bezpiecznie. Czasami nawet czułam się przy nim piękna. Czy wiedział, że nic nas nie łączy? Zapewne. Nic sobie z tego nie robił. W końcu miłość w związku to dość niedawny wynalazek, dziecko współczesności, które nie tylko zerwało święty związek małżeński z drzewa priorytetów życiowych, ale również wywalczyło sobie prawo do życia bez papierków, życia wprawdzie w jakimś tam uczuciu(czasami), ale w większości jedynie w poczuciu bezpieczeństwa u boku drugiej, nieważne czy kochanej, osoby. Miłość bowiem nie może stać się pytaniem o sens związku. Pytanie takie może dotyczyć jedynie wygody obojga osób, nigdy uczuć, jakie między nimi występują. Nigdy nie myślałam, że będę miała kogokolwiek na dłużej. Okazało się to jednak niezbędne. W końcu każdy ma jakieś potrzeby. Moje może nie były specjalnie wielkie, ale doszłam do wniosku, że lepiej jest mieć jednego partnera niż milion przygodnych. W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo, jakie choróbska można od drugiej osoby złapać. Tak więc żyliśmy trochę obok siebie, a trochę na marginesach naszych wspólnych egzystencji. On miał własne mieszkanie, ja również. Kiedy chciał, przychodził. Kiedy ja chciałam żeby przyszedł, wystarczył telefon, nawet sms. Zjawiał się zawsze. I nigdy, ale to nigdy nie było tak, że ja jechałam do niego. Nigdy mnie nie prosił żebym przyjechała. Wiedział, był pewny, że tego nigdy nie zrobię. Dlaczego? Po prostu. To ja tu stawiałam warunki. On mógł tylko zgadzać się na nie albo zrezygnować. Tego dnia miałam zły humor. Nie wiem czemu – czy to przez chmury za oknem, ogólne wrażenie smutku czy może jakąś nostalgiczną myśl podświadomą, która się do mnie przyczepiła nie wiadomo po co. Faktem jest, że potrzebowałam kogoś, do kogo się przytulę. Potrzebowałam ciepłego ciała, które odpowie na moje pragnienie. Potrzebowałam osoby, która mnie dotknie i poprawi nastrój, ale nie będzie wiedziała, ile to dla mnie znaczy. Nie mogłabym tego powiedzieć nikomu, nie mogłam się odkryć – nie chciałam stawać na pozycji przegranej – osoby, proszącej o cokolwiek. Przyjechał po pół godzinie. Nawet nie pytałam, co robił. W końcu nieważny był on i jego zajęcia, ale mój stan ducha. Kiedy wszedł, odwróciłam się do niego plecami i poszłam w stronę sypialni. Zrozumiał. Przyszedł chwilę później kiedy akurat chciałam rozpiąć sweter. Powstrzymał mnie. Pogładził po włosach, zbliżył swoje wargi i miękko dotknął moich. Przytulił na chwilę i przytrzymał, kiedy po sekundzie chciałam się mu wyrwać. Wtedy to się stało. Nie wiem jak. Zamknęłam oczy i pozwoliłam temu uściskowi trwać. Tak zwyczajnie. Nagle poczułam jakby jakaś ciężka obręcz powoli zsuwała się z moich wnętrzności. To dziwne – pomyślałam. Nigdy nie czułam, żeby tam była. Przez ułamek sekundy poczułam się wolna. Wtedy dopiero zauważyłam, że uścisk zelżał i jego ręce zaczynają gładzić moje uszy, mój kark, moje biodra… Odsunął się ode mnie trochę, a mi nagle zrobiło się tak chłodno, że chciałam do niego wrócić, zatopić się znów w jego ciepłe, twarde ciało, które przez tę idiotycznie krótką chwilę było ważniejsze niż niezależność mojego ciała, ba, mojego całego istnienia. On jednak mi nie pozwolił się zbliżyć. Patrzył na mnie łagodnie, a ja czułam się tak opuszczona, nie zwracając uwagi na wymowę jego spojrzenia. Czułam się na tyle smutna, że opuściłam głowę, a wtedy on znów się zbliżył, nachylił się, jakby chciał mi coś wyszeptać do ucha po czym wziął na ręce i położył na łóżku. Usiadł obok mnie jak matka, kiedy czasami żegnała się ze mną na dobranoc i powoli rozpinał guziki swetra. Zaczęłam drżeć i choć było mi zimno, nie mogłam, nie, nie chciałam go zatrzymywać. Moje ciało zaczęło się wyginać, zupełnie jakby pragnęło pokazać, że tak bardzo pożąda jego ciała. Wyciągnęłam ręce i zaczęłam głaskać jego ramiona. On, jakby na to zupełnie nie zwracając uwagi, zaczął rozpinać mi guziki spodni i ściągać je jest laureatka konkursu literackiego "Chwile uniesienia" Hana nie spała całą noc. Gdy wreszcie poczuła, że spokojnie zasypia zadzwonił jej budzik. Nie musiała iść do pracy, mogła wziąć urlop, Tretter wyraźnie mówił, że lepiej byłoby, gdyby odpoczęła w spokoju. Ona się nie zgodziła, nie potrafiła. Wolała iść do pracy, żeby się czymś zająć, wszystko było lepsze od bezczynności, która ją wykańczała. Po za tym, był tam Piotr. Rozstała się z Jemsem, bo wiedziała, że go nie kocha, znienawidziła go. Zrujnował jej całe życie, wtedy gdy było najlepsze. Wygramoliła się z łóżka, wstała pół godziny wcześniej niż zwykle, chciała wyglądać idealnie. Wysokie szpilki, sukienka... Zjadła szybkie śniadanie i pojechała do szpitala. Po trzydziestu minutach była na miejscu, nie było wolnych miejsc parkingowych, więc zaparkowała dalej, musiała przejść spory kawałek, co nie było dość wygodne w tych szpilkach. Ucieszyła się, gdy zobaczyła szpital, spojrzała na zegarek i zorientowała się, że ma jeszcze dwadzieścia minut przed rozpoczęciem dyżuru. Postanowiła usiąść na ławce, i chwilę pomyśleć, o tym wszystkim, a przede wszystkim o nim. Facecie, z którym była szczęśliwa jak nigdy. Niestety, James tak łatwo nie odpuszcza, szedł właśnie do szpitala, ale gdy zobaczył Hanę na ławce od razy do niej podszedł. Gdy go zobaczyła wystraszyła się. Bała się go, wiedziała do czego może być zdolny, chciała wstać i wejść do bezpiecznego szpitala. Złapał ją za rękę, wyraźnie pokazując, żeby nie wstawała. - Co ty ode mnie chcesz?! - kobieta nie mogła się nadziwić. - myślałam, że między nami wszystko wyjaśnione. Koniec, rozumiesz? - Nie do końca. Ja nie odpuszczę ci tak łatwo kochanie, może chodź do domu i porozmawiamy na spokojnie. Nie denerwuj się. - Jakie kochanie?! Zostaw mnie słyszysz?! - Hana zaczęła się szarpać i krzyczeć. Nikogo nie było w pobliżu, nikogo kto by jej pomógł. James wykorzystał tą okazję. - Chodź. Idziemy do samochodu i porozmawiamy w domu! - wstał i zaczął ciągnąć Hanę za sobą. Opierała się, ale nie mogła nic więcej zrobić. Był bardzo silny, ale w końcu był ... miał różne osobowości. - Aaa! James. Zostaw mnie! Błagam cię! - krzyczała przez łzy. - Nie bez wyjaśnień. - mężczyzna zbliżał się już do samochodu. W tym samym czasie w szpitalu: Lena od kilku minut biega po całym oddziale, szuka Piotra. Znalazła go w końcu, siedział w pokoju lekarskim, czytając książkę. Zupełnie nieświadomy niczego doktor, cały odskoczył, gdy Lena wbiegła i zaczęła krzyczeć jak opętana. - Piotr! Ratuj Hana! Szybko! James! Samochód! Aaaa, szybko! - krzyczała. Osłupiał i spojrzał na nią - Ale o co ci chodzi? Lena, jesteś nadpobudliwa. - śmiał się, myśląc, że żartuje. - Biegnij, Hana jest w niebezpieczeństwie! - krzycząc wzięła go za rękę i wybiegła z nim z pokoju. Biegli tak, przez szpital. Pacjencie, nie wiedzieli o co chodzi, wystraszyli się, oni jednak nie zwracali na to uwagi. Biegli przed siebie, prosto, nie zważając na innych. Wybiegli w ostatniej chwili, James już był z Haną, która krzyczała koło samochodu. Gdy Piotr zobaczył kobietę, którą kocha, na rękach mężczyzny, której on jak i ona nienawidzą, to coś w nim pękło. Widział jej zapłakaną i przerażoną twarz. - Hanaaaaa! Zostaw ją ty draniu. - biegnąc krzyczał Piotr. Lena biegła z nim, w myślach już obrzucając Jamesa błotem. James, widząc ich wystraszył się. On też nie wiedział co właściwie miał zamiar zrobić. Działał pod wpływem impulsu. Jedno jest pewne, na pewno coś było z nim nie tak. Spojrzał na nich i ( znów pod wpływem impulsu ) dość silnie odepchnął Hanę, wsiadł do samochodu i z piskiem opon odjechał. Hana wylądowała na chodniku. Od razu podbiegł do niej Piotr. Następnie Lena. Mężczyzna od razu mocno przytulił Hanę i otarł jej łzy, widząc w jakim jest stanie. Mocno się w niego wtuliła, on nie protestował, i jeszcze mocniej zacisnął uścisk. To ja, dam wam kilka minut, ale niedługo wrócę. Hanę musi obejrzeć lekarz, a lepiej byłoby, gdybyście oboje dostali wolne. - powiedziała Lena, uśmiechając się w drodze powrotnej. - Jesteśmy sobie potrzebni, widzisz! - powiedział Piotr, wtulając się w nią. - Już zawsze musimy być razem. - mówiła, ciesząc się. - Na zawsze kochanie. - wykrzyczał. Zaczęli się całować, na chodniku, na ziemi. Lena poszła do nich z powrotem, myśląc, że siedzą już dawno na ławce, lub w pobliskim parku., a oni cały czas tam byli, na chodniku. Lena zauważyła ich i kierowała się, w ich stronę, widziała, że się całują, i to dość namiętnie. Utwierdziła się w przekonaniu, że z Haną wszystko w porządku. Musiała im przerwać, bała się, że zaraz zaczną się kochać przy tym parkingu, nie ma co się dziwić, minęło kilka miesięcy odkąd byli parą, ale cały czas się kochali. - Sorry, że przerywam w tej chwili, ale sądzę, że nie ma potrzeby badać Hanny. - uśmiechnęła się. - Super! - zawołali oboje i zaczęli się śmiać. - Zwolniłam was też do końca tygodnia z pracy u Trettera, macie więc pięć dni wolnego ... oboje. - Jesteś niezastąpiona. - zawołał Piotr entuzjastycznie. - Super, ale nie dołączam się do was, idźcie się kochać gdzie indziej, ooo, może do kantorka, no wiecie, ja z Witkiem też .... - Zachowaj to dla siebie, ok? - Mówiła kobieta, śmiejąc się. - Ale Hana, to nie jest taki zły pomysł. Szalony, jak ten dzień. Chodź. - wziął ją na ręce i pobiegł. - Haha, wariacie. W kantorku, cóż za fantazje. Lena patrzyła, jak coraz bardziej oddalają się do szpitala. Przypomniały jej się czasy, jak ona i Witek, też kochali się aż tak bardzo. Nie tak jak teraz. Uroniła łzę, dla niej liczyło się to, że przyjaciółka wreszcie jest szczęśliwa. PS: Trochę, bardzo się namęczyłam. Więc, błagam, czytajcie. ♥ PS2: Koleżanka mi kazała założyć tego bloga. Dziękuję ci, Paulino za ten pomysł ( ta wredna, mała dziewoja kazała mi to napisać ). Patrycja. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze były ze mną kłopoty. Wychowałem się w rodzinie górniczej jako najmłodszy z trójki synów. Mając za sobą dwójkę starszych braci mogłem sobie pozwolić na znacznie więcej, niż moi rówieśnicy. To było typowe, śląskie, górnicze osiedle, gdzie pośród kilku starych budynków toczyły swe dole i niedole niezbyt bogate rodziny. Domy były z nieotynkowanej, czerwonej cegły o charakterystycznie na czerwono pomalowanych oknach. Mój ojciec utrzymywał całą, pięcioosobową rodzinę. Nie zarabiał wiele. Jego młodość to druga wojna światowa. Prawie pięć lat na przymusowych robotach w Niemczech. Później ponad trzydzieści lat wyczerpującej pracy w górnictwie - i to całe jego życie. Może właśnie dlatego szarość życia rozrzedzał alkoholem. Kiedy wypił brał się do „porządków” i przywracania hierarchii w rodzinie. Robił to do czasu, kiedy mój najstarszy brat podrósł na tyle, by wraz z mamą i naszą pomocą związać go sznurem od prania. Leżał tak kilka godzin błagając o pomoc i złorzecząc na przemian. Ale od tego czasu już nie podniósł ręki na żadnego z nas. W domu nie przelewało się, rzadko wystarczało od wypłaty do wypłaty. Mama często pożyczała pieniądze, jeżeli oczywiście było od kogo. Wiele ją to kosztowało. – Już nie mam wstydu – mawiała, ale szła i pożyczała, trzeba było dać jeść dzieciom. Po skończeniu podstawówki, nawet z niezłymi wynikami, poszedłem do szkoły średniej. Wybrałem – Liceum Zawodowe o kierunku mechanik budowy i naprawy maszyn. Pierwsza klasa nawet nieźle mi szła. Poznałem fajną dziewczynę, moją pierwszą miłość, Jolkę. Piękne i czyste uczucie. To, które zostaje w pamięci na długie lata. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że nie jestem tak dobrze ubrany jak inni moi rówieśnicy, że nie stać mnie na to, by poszaleć z kumplami. Czasem nie było na papierosy. Ten problem rozwiązałem bardzo szybko. Po prostu podchodziłem do kiosku „Ruchu” i mówiłem: – Poproszę paczkę Marlboro. Sprzedawczyni podawała, a ja brałem i uciekałem, nie płacąc. Ale powoli zaczęło brakować kiosków w okolicy. Nie chciałem drugi raz iść do tego samego, bojąc się rozpoznania. Zacząłem więc podpuszczać kolegów i mieliśmy zawsze co palić. To jednak nie wystarczało. Można było w nocy stłuc szybę i wziąć papierosów o wiele więcej. Część towaru można było spieniężyć i zawsze wpadło parę groszy. W moim życiu pojawił się nowy kumpel, Zbyszek. Zbyszek miał już za sobą jeden wyrok i to był ktoś, kto mógł mi zaimponować. Pamiętam, gdy mówił: – Mogę nawet kogoś zabić, ale musi mi się to opłacać. Na targowisku był taki jeden, handlował też dżinsami. Na imię miał Stefan. Wymyśliliśmy ze Zbyszkiem, że trzeba go skubnąć. Zaproponowaliśmy mu sprzedaż większej ilości spodni po atrakcyjnej cenie. Oczywiście zgodził się bez zastrzeżeń. Wiedział, że też handlujemy. Umówiliśmy się w Chorzowie przed restauracją „Delta”. Wypchałem papierem dużą torbę, a na to spakowałem parę spodni, żeby je było widać. Na spotkanie przyszedł sam. Pokazał gotówkę. Nas było dwóch. – Nie będziemy tu na ulicy wyciągać towaru – powiedziałem. Weszliśmy do pobliskiej bramy, a z bramy do piwnicy. Położyłem torbę i stanąłem naprzeciwko Stefana. Zbyszek z tyłu. Uderzyłem go pięścią w splot słoneczny. Przewrócił się i na chwilę stracił oddech. Zaczęliśmy mu wyciągać pieniądze z kieszeni. Jednak po chwili zaczął przeraźliwie krzyczeć i musieliśmy uciekać. Złapałem swoją torbę i w nogi. Okazało się, że mieliśmy również jego dokumenty i książeczkę oszczędnościową z niezłą sumką pieniędzy. Po wszystkim pojechaliśmy do restauracji Silesia i trwoniliśmy cudze pieniądze. To był 27 lipiec 1978 roku. Nie zapomnę tej daty nigdy. Byłem w domu. To były wakacje, piękny słoneczny dzień, około południa. Głośne pukanie do drzwi, weszli nie proszeni. – Czy jest Ryszard? - Na moje nieszczęście byłem. – Ale o co chodzi? – spytała matka. – Musimy coś wyjaśnić. Syn pojedzie z nami. Sprowadzili mnie na dół. Posadzili między siebie, w zdezelowanym Fiacie i zawieźli na komendę. Nie chcieli nic powiedzieć. Po przyjeździe, od razu zaprowadzili mnie na pierwsze piętro, posadzili na krzesło i zaczęli przesłuchanie. Powoli zacząłem kojarzyć fakty, to też znalazłem się w Chorzowie. Słowa milicjanta z Siemianowic, że lałem chłopa, przekonały mnie, że chodzi o pobitego i okradzionego Stefana. Sprawy były rozpatrywane zawsze w rejonie gdzie popełniono przestępstwo. Najpierw trafiłem na tzw. przejściówkę. Była to duża, kilkunastoosobowa cela, gdzie trafiali wszyscy nowo przybyli. Był tam przekrój przestępczego świata, począwszy od tzw. ulungów – siedzących za drobne wykroczenia albo jakieś grzywny, a skończywszy na zatwardziałych recydywistach, kilkakrotnie już karanych. Koniec lat siedemdziesiątych to okres, kiedy więzienia polskie pękały w szwach. Zamykali za byle co i kogo się dało. Wielu niewinnych, ale niewygodnych ludzi siedziało nie bardzo nawet wiedząc za co. Obowiązywała jeszcze wtedy kara śmierci, a długoletnie wyroki były czymś powszednim. Na bicie można było się załapać nawet za złe spojrzenie. Trzeba było na prawdę uważać na to, co się mówi, czy robi. Dni spędzane w celi powoli zlewały się w jeden szary ciąg. Rozprawę miałem 6 grudnia. Dostałem prezent na Mikołaja. – Za przestępstwo z art 210 § 1 – czytała sędzina bezbarwnym głosem – skazuję oskarżonego na 5 lat pozbawienia wolności, pozbawienie praw publicznych na okres lat czterech i 15 tys. zł grzywny. Do końca wierzyłem, że mnie uniewinnią... Rzeczywistość gdzieś odleciała, wszystko straciło sens. Chciałem przestać istnieć, zapaść się gdzieś. Stanąłem przed Sądem Penitencjarnym po odsiedzeniu 2 lat i 2 miesięcy. Ponieważ ukończyłem szkołę z wyróżnieniem i jakimś cudem miałem dobrą opinię, zostałem zwolniony. Pozostałą część kary zawieszono mi na trzy lata. Nadszedł dzień, który może setki razy próbowałem sobie wyobrazić – wyjście na wolność. To dziwne, ale czułem się źle na wolności. To, że mogłem swobodnie o sobie decydować było dobre, ale tak naprawdę więzienie pozostało we mnie i tkwiło tam przez długie, długie lata. Pewnego wieczoru po jakiejś imprezie wracałem do domu, oczywiście pijany. Rozwaliłem szybę w sklepie i wszedłem do środka. Nawet nie wiem po co. Wszystko pozostało na półkach. Niczego nie ruszyłem. Po kilkudziesięciu minutach byłem już na komendzie. Areszt w Mysłowicach to jeszcze starszy obiekt niż ten w Bytomiu. Cele były dużo mniejsze. Areszt stał również w centrum miasta. Za oknem poprzez blendy (nieprzezroczyste, zbrojone szkło, uniemożliwiające kontakt) widać było ulice i pobliskie osiedle. Znowu zacząłem dodawać godzinę do godziny, dzień do dnia, miesiąc do miesiąca. W jakiś sposób odzyskałem spokój. Nie czułem się już nieswojo. Byłem u siebie. Był to przełom lat 1980 – 81. Okres burzliwy dla kraju. Solidarność rosła w siłę, a przez polskie więzienia przechodziła fala protestów i buntów. Śledztwo ciągnęło się długo. Po prostu siedziałem. Nic mnie już nie dziwiło. Wiedziałem czego się mogłem spodziewać. Czekałem... Do Potulic dotarliśmy późnym wieczorem. Zakład umiejscowiony był niemal w środku lasu. Był to spory obszar ogrodzony betonowym murem i od wewnętrznej strony kilkumetrowym pasem zagrabionej ziemi, biegnącej wzdłuż muru oraz drutem kolczastym. Na murze umieszczono kilka wieżyczek strażniczych, gdzie całą dobę stali uzbrojeni w „kałasznki” klawisze. Wewnątrz znajdowało się osiem piętrowych pawilonów. Myślę, że było tam wtedy ze dwa tysiące skazanych. Byli tam ludzie tacy jak ja, po przebytych chorobach zakaźnych, po operacjach oraz cierpiący na wszelkiego rodzaju schorzenia, czy różne stopnie niepełnosprawności – bez kończyn, po gruźlicy (był tam również szpital gruźliczy). Byli nawet ludzie z chorobami psychicznymi, ze wszelkiego typu epilepsjami itp. Często było tam słychać jęki i krzyki. Była to mniej więcej połowa roku 1981. Coraz częściej w wiadomościach podawano informacje o protestach i buntach w polskich więzieniach. My na VI pawilonie byliśmy odcięci od innych skazanych, którzy przebywali na pawilonach dla pracujących. Jednak jakieś strzępy informacji docierały. Wiedzieliśmy, że coś się szykuje. Nie wiedzieliśmy dokładnie co, ale napięcie czuło się niemal w powietrzu. Co jakiś czas symulowałem straszliwe bóle wątroby. Robiłem to zawsze w nocy albo wtedy, kiedy nie było więziennego lekarza. Jęczałem i wyłem chodząc po celi tak długo, aż dowódca zmiany wezwał pogotowie. Każda taka interwencja była odnotowana w dokumentach, a ja potrzebowałem takich notatek, by ubiegać się o ewentualną przerwę w karze, oczywiście po otrzymaniu wyroku. W końcu dostałem termin rozprawy. Czekałem niecierpliwie. Nie spodziewałem się niczego dobrego. Prawie dwa lata miałem w zawieszeniu plus wyrok za to przestępstwo. Skazany w warunkach recydywy. Mogło się skończyć na czterech, pięciu latach odsiadki. W końcu rozprawa. Tym razem był to Sąd Rejonowy w Katowicach mieszczący się, o ironio, na Placu Wolności. Ten sam rytuał: - Za przestępstwo z w zw. z 208 §1 i art. 60 § 1 skazuję oskarżonego Ryszarda A. na karę dziewięciu miesięcy pozbawienia wolności. Nie wierzyłem w to, co usłyszałem. Jak to? – myślałem gorączkowo – przecież właśnie tyle mam odsiedziane. Ani słowa o zawieszonej karze. Co się dzieje? – najwyraźniej sędzina chciała mnie wypuścić i tak się stało. Zupełnie niespodziewanie znalazłem się na wolności. Jaka radość. Czułem wielką wdzięczność, choć nie bardzo wiedziałem do kogo. Pomyślałem o Bogu. Może przypomniał sobie o mnie? Może da mi jakiś lepszy los? Wychodząc, postanowiłem żyć inaczej. Przede wszystkim zero alkoholu, żadnych kolesi, praca, dziewczyna, a w przyszłości małżeństwo i rodzina. Tak też zrobiłem. Przynajmniej część swoich postanowień udało mi się zrealizować. Z pracą nie było problemów. Z dziewczyną też nie. Z kolesiami było gorzej, a alkohol tak w normie. Norma w tym kraju to dość obszerne pojęcie, szczególnie w tamtych czasach. Co dzień na piwo i zalać się raz w tygodniu, to było do przyjęcia. Załatwiłem sobie nawet mieszkanie. Wszystko zaczęło się układać. Po którejś mojej szychcie w domu czekało na mnie pismo z sądu. Sąd Rejonowy w Katowicach Wydział Do Spraw Wykonania Orzeczeń Karnych zarządza wykonanie kary pozbawienia wolności i nakazuje zgłosić się do Aresztu Tymczasowego w Mysłowicach. Po prostu odwieszono mi karę warunkowo zawieszoną. Drugi wyrok, który dostałem jako recydywista musiał to spowodować. Szkoda, że po takim czasie. Na drugi dzień już nie poszedłem do pracy. Pomyślałem znów o Bogu. Czemu tak się stało? Czy jesteś po to, aby patrzeć jak człowiek coś sobie zbuduje, taki domek z kart i kiedy już go ma, przychodzisz by go zdmuchnąć? Nie umiałem się z tym pogodzić. Miałem dość życia. Chodziłem nabuzowany. Bałem się, że zrobię coś strasznego. Zakład Karny w Jastrzębiu Zdroju był właściwie jednym wielkim obozem pracy. Mieściło się tam w tym czasie około 2,5 tys. skazanych. Prawie wszyscy pracowali. Wtedy za odmowę pracy dostawało się trzy miesiące „izolatek”, a czasem nawet pół roku. Co rano grupa za grupą wychodziły przez więzienną bramę, by pracować w różnych miejscach. Ucieczka nie była trudna. Wykorzystałem nieuwagę klawisza, przeskoczyłem płot i pobiegłem w dół ulicą. Nikt mnie nie gonił. Ukrywałem się ponad miesiąc. Nikt mnie już nie szukał. Czekali, aż sam wpadnę i wpadłem. Poszedłem z bratem do jego znajomej. Tam było jeszcze parę osób. Sporo wypiliśmy. Coś mnie rozsierdziło. Zacząłem demolować wszystko. Wpadłem w jakiś szał, nawet niewiele z tego pamiętałem. Mój rodzony brat zadzwonił na milicję, żeby mnie zwinęli, bo nie widział innego wyjścia. Załatwili mnie szybko. Po chwili już leżałem z powrotem z tym, że miałem już zapięte nogi, ręce z tułowiem i głowę. Tak spędziłem resztę nocy. Rano moje dłonie „urosły” do niebywałych rozmiarów. Były zbyt mocno ściśnięte. Minęło kilka dni, zanim doszły do siebie. Po kilku miesiącach przewieziono mnie do więzienia w Strzelcach Opolskich. Tam po jakimś czasie dostałem się do pracy w kuchni. Miałem więc pod dostatkiem jedzenia i jakoś dotrwałem do końca kary. Niczego już nie planowałem. Nie miałem pomysłu na życie. Po prostu płynąłem z prądem. Po wyjściu wróciłem do starych kumpli. Znowu alkohol, kradzieże, rozboje, pobicia. Moje mieszkanie rodzice ciągle opłacali. Na szczęście czynsz nie był wysoki, tak więc miałem się gdzie podziać. Poznałem nowych kumpli. Mieliśmy zorganizowaną grupę: trzech, czterech, zależy ilu było trzeba. Robiliśmy wszystko co dawało zysk albo przyjemność, począwszy od mieszkań (kwadratów), skończywszy na rozbojach. Działaliśmy w całym nie dość, że okradliśmy kogoś, to jeszcze bezmyślnie niszczyliśmy jego dobytek. Tak wiele krzywdy zrobiłem nieznanym mi ludziom, ludziom, którzy często latami ciułali jakieś grosze, by lepiej żyć. Jakże mogłem tego nie rozumieć? Kilka razy omal nie wpadliśmy na gorącym uczynku. Gdy zobaczyłem u mnie w bramie trzech mężczyzn, byłem pewien, że to gliny po mnie. W imieniu Rzeczyposplitej Ludowej /. za przestępstwo z § 1 KK i art. 60 § 1 /. skazuję oskarżonego na karę trzech lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Mniej więcej tyle się spodziewałem. Nie zaskoczyli mnie. Tym razem zawieziono mnie do Chełma. Tam byłem kilka miesięcy. Później jakiś czas prowadziłem więzienny radiowęzeł. Ta praca sprawiała mi przyjemność. Miałem dostęp do świeżej prasy, radia. Mogłem słuchać muzyki. Spędzając większość czasu samotnie, poddawałem się refleksji. Myślałem o swoim nieudanym życiu. – Dlaczego jest właśnie takie? – Dlaczego moi rówieśnicy dawno pozakładali rodziny, gdzieś pracują, o pracy wracają do swych żon i dzieci i są szczęśliwi. Ja któryś z kolei rok jestem w więzieniu. Tu czuję się lepiej, normalniej. Wolności pragnąłem jakby z przyzwyczajenia, przecież więzień musi pragnąć wolności. Ale dla mnie była ona abstrakcyjna. Nie ogarniałem jej. Pragnąłem i bałem się jej równocześnie. Bardzo chciałem być jak inni. Przecież wszyscy piją, mniej czy więcej, ale tylko mnie zdarzają się takie odbicia. A przecież czasem, jak postanowiłem, nie wypiłem ani kieliszka. Jak to działa? Zresztą ostatnio nawet bez alkoholu byłem agresywny. Miałem świadomość, że mój upadek jest głębszy i głębszy... Po opuszczeniu aresztu milicyjnego postanowiłem przestać pić, odstawić kolegów i iść do jakiejś pracy. Tak też zrobiłem. Znalazłem pracę w prywatnej firmie – wyrób i montaż drzwi harmonijkowych. Szef był w porządku. Płacił tygodniówki i nawet dawał nieźle zarobić. Po kilku dniach rzuciłem pracę i „popłynąłem”. Wróciłem do koleżków i alkoholu. Człowiek nie umie żyć samotnie. Samotność to straszna rzecz. Po następnych kilku dniach już siedziałem. Wraz z jednym kumplem usiłowaliśmy okraść sklep komis, nie wiedząc, że właściciel jest w środku. Byliśmy pewni, że w sklepie nikogo nie ma, na zewnątrz wisiała kłódka, chcieliśmy wejść przez piwnicę. A on ze środka sklepu wezwał milicję. Zaskoczyli nas na gorącym uczynku. Nie było możliwości ucieczki. Znowu wpadka. Znowu Mysłowice, który to już raz? Było mi wstyd pokazać się klawiszom. Większość mnie znała. Upłynęło tak niewiele czasu. Tak krótko byłem na wolności. Nie bałem się już więzienia. Było dla mnie przewidywalne. Bałem się tylko siebie. Kiedyś, w początkach mojej więziennej kariery, przeczytałem książkę Wiktora Hugo „Nędznicy”. Wywarła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy dzień po dniu śledziłem dzieje głównego bohatera, sam uznawałem, że jest zepsuty, zły i w pełni zasługuje na los, jaki ma. Myślałem tak tym bardziej, kiedy okradł księdza, który go przygarnął. Ale to, co zdarzyło się później, przekraczało granice mego zrozumienia. Złapany z ukradzionymi srebrami, przyprowadzony do księdza, odzyskuje wolność. Ksiądz twierdzi, że podarował mu to wszystko. To nie mieściło się w mojej głowie. Nie ma takich ludzi, nie ma takich księży i nie ma takich sytuacji w prawdziwym życiu. Może w książkach, ale nie w życiu. Jest wina i jest kara, bardziej lub mniej sprawiedliwa, ale zawsze kara. Kto w takiej sytuacji umiałby wybaczyć? – ja na pewno nie. Skłamać, by „taki” odzyskał wolność i okradał następnych? Kto zrezygnował by z tego słodkiego smaku zemsty i satysfakcji? – ja nie! Kto miałby taką miłość, która wzniosłaby go ponad chęć odwetu? Czy w ogóle jest taka miłość? Któregoś popołudnia wyszedłem na spacer. Długo chodziłem sam. Słońce powoli zachodziło. Nagle poczułem na sobie cały ciężar mojego przeszłego życia i nie wiedzieć czemu pomyślałem o Zielonoświątkowcach z Gliwic, których spotkałem w więzieniu. Oni mówili coś o przebaczeniu, o narodzeniu się na nowo. O gdyby tak można było jeszcze raz się urodzić, jakże bardzo bym chciał. O gdyby rzeczywiście ktoś mógł zdjąć taki ciężar z życia człowieka. Wyszedłem kolejny raz. Co tym razem przyniesie mi los? Później zacząłem zadawać się z moimi starymi kumplami: z Bobkiem i Gyrą. Jako trzeci, dokoptował do nas Rafał. Miał ksywkę Próbka. Ponieważ miałem samochód, a on miał prawo jazdy, zaczął coraz częściej z nami przebywać. Kiedyś szedłem z Próbką ulicą i przystanęliśmy przed jakąś wystawą. Nagle ktoś mnie złapał za ramię. Przede mną stał Danek, ten sam, który oszukał nas i zagarnął całe złoto. Ten, którego obiecałem zmasakrować przy pierwszym spotkaniu, były bokser, który niejedno widział. Stał i płakał. Nie mogłem w to uwierzyć. Chociaż była to już jesień, on stał w trampkach na mokrym chodniku, ubrany w starą marynarkę i mówił łamiącym się głosem. – Rysiek, ja cię przepraszam, że cię wtedy namówiłem na ten kwadrat. Wybacz mi proszę, żałuję tego. Pojednaj się z Bogiem. Czytaj Biblię, bo pójdziesz do piekła. Kiedyś miało miejsce dziwne wydarzenie. Zawsze przed snem modliłem się. Ponieważ nie dało się tego swobodnie robić w sali mieszkalnej, a pawilony po zmroku były zamykane, znalazłem sobie miejsce, gdzie nikt mi nie przeszkadzał. Przez całą długość pawilonu ciągnął się korytarz, a na jego końcu była krata wyjścia ewakuacyjnego, która była zawsze zamknięta i nikt tam nie chodził. Często wieczorem szedłem tam i wpatrując się w nocne niebo modliłem się żarliwie. Kilka razy podczas modlitwy stało się tak, że zacząłem wymawiać niezrozumiałe dla mnie słowa. Wiedziałem już o napełnieniu Duchem Świętym i darze mówienia innymi językami. Myślałem jednak, że trzeba, aby starsi pomodlili się, nałożyli ręce i wtedy to się stanie. Podzieliłem się tym z pastorem Tadeuszem. On uśmiechnął się i tak jak chciałem, nałożył ręce i modlił się. Wtedy już bez obaw używałem tego języka. Zapragnąłem wypełnić polecenie Pana Jezusa i ochrzcić się w wodzie. Powiedziałem o tym pastorowi i starszym. Obiecali mi, że będę ochrzczony w najbliższym, możliwym czasie. Tak też się stało. Na żorskim krytym basenie stanęło obok siebie dwanaście osób, ubranych na biało. Ludzie w różnym wieku, z różnych warstw społecznych, o różnych, często powykręcanych życiorysach. Można tam było znaleźć ludzi, którzy jeszcze niedawno byli alkoholikami, bezdomnymi, bez nadziei na cokolwiek, albo jak ja z kryminalną przeszłością. Wszyscy staliśmy nad wodą, aby zostać zanurzonym na świadectwo dla świata materialnego, ale i tego duchowego. – Czy wierzysz, że Pan Jezus umarł za twoje grzechy? – pytał pastor Janusz każdego przed zanurzeniem – Wierzę – odpowiedziałem. Jak miałbym nie wierzyć? Dziś, gdy pisząc te słowa, wspominam wszystkie przeszłe dni, muszę stwierdzić, że moje życie zmienił sam Pan Jezus Chrystus. Cała armia ludzi, tzw. system penitencjarny, próbowała to zrobić przez całe lata, ale nie potrafiła. Szczerze mówiąc nie znam nikogo takiego, kogo więzienie zmieniło na lepsze. Ja sam również nie potrafiłem tego zrobić. Zrobił to Ten, który miłuje grzesznika, choć brzydzi się grzechem. Ten, który był i jest, i wkrótce przyjdzie. Ten, który ciągle żyje w moim sercu. Ryszard Arlt urodził się 2 czerwca 1961 r. w Siemianowicach Śląskich. Jako siedemnastolatek dostał pierwszy, pięcioletni wyrok za rozbój. Było to początkiem prawie czternastoletniej wędrówki po więzieniach w Polsce. Dwukrotnie uciekł z więzienia, strzelano do niego, coraz bardziej pogrążał się w zło, mogło by się zdawać, że bezpowrotnie? Wydał książkę "Jest taka miłość", dochód ze sprzedaży której jest przeznaczony na ośrodek Hostel w Barlinku, gdzie mogą zamieszkać ludzie, wychodzący z więzień. Piotr i Kuba bawili się dalej. Hana wszystko przygotowała i wyszła do sklepu. Tym razem to ona nie chciała im przeszkadzać, więc zostawiła karteczkę, na stole w kuchni i cicho zamykając za sobą drzwi, wyszła z mieszkania. Schodząc, zaczepiła ją jedna z sąsiadek, która właśnie wracała z zakupów. - Przepraszam Panią. - powiedziała odwracając się do Hany. - Tak, słucham? - odpowiedziała kobiet, również odwracając się. - Od kilku dni panię ciągle tu widzę. Wprowadziła się pani do pana Piotra? - Tak, a czemu pani pyta? - odpowiedziała Hana zadziornie, wiedziała, że trafiła na typ pani, która wszystko chce wiedzieć, była to starsza osoba. Postanowiła zabawić się w jej grę. - A nic z ciekawości. - powiedziała, wyraźnie czekając co odpowie jej młoda kobieta. - A tak właściwie, to kim pani dla niego jest? - Kobietą jego życia. - powiedziała kobieta dumnie unosząc głowę. - Jeżeli jest jeszcze czegoś pani ciekawa, to proszę zapukać do Piotra. Porozmawiamy wszyscy troje, dowiedzenia. - skinęła miło głową i wyszła z klatki schodowej. Hana podeszła do samochodu, usiadła i zarzuciła torbę na drugie siedzenie. Zamierzała jechać do sklepu, w którym Lenie pomagała robić zakupy. Ona też potrzebowała przecież ubranek dla Felka, o właśnie to był pomysł. Pomyślała. - Pewnie Lena ma jeszcze ubrania po Felku. Kupię tylko niezbędne rzeczy, a potem do niej pojadę, na pewno coś jeszcze ma. - powiedziała kobieta ruszając. Były dość duże korki, na miejsce dojechała dopiero po czterdziestu minutach. Zamknęła samochód i energicznie weszła do sklepu. Był ogromny, było tam pełno przeróżnych rzeczy, ale ona wiedziała co chce. Nie da się naciągnąć na jakieś bezsensowne rzeczy, przecież mały jest u nich tylko kilka dni. Po godzinie skończyła zakupy. Oczywiście wychodziła ze sklepu z trzema ogromnymi i pełnymi torbami tych "niezbędnych" rzeczy. - Chyba jednak nie pojadę do Leny. Mam tu wszystko czego potrzeba. - powiedziała idąc do samochodu. Nagle, ktoś ją silnie popchnął i upuściła jedną z toreb, wysypały się z niej ubranka i kilka zabawek. - Przepraszam, ja się spieszę. Już pomogę pani pozbierać. - mówił szybko. Dopiero kiedy się do niej odwrócił przestał. - Hana? Kobieta nie patrzyła na niego, była zajęta zbieraniem rzeczy, kiedy jednak usłyszała swoje imię podniosła głowę. Na widok tego, kogo ujrzała aż zaniemówiła. - James?! Co ty tutaj robisz? - odpowiedziała po chwili. - Ja przechodziłem obok i szedłem do tamtego sklepu. - wskazał palcem na pobliski sklep spożywczy, schylając się, aby pomóc jej pozbierać rzeczy. Jednak to co zobaczył, bardzo mocno go zdziwiło. - Hana, co to jest?! Spodziewacie się dziecka? Już, tak szybko?! - wykrzyczał zdziwiony. - Nie nie spodziewamy się dziecka. Mamy już dziecko! - wykrzyczała kobieta. - Co?! Ale jak to? - Adoptowaliśmy, a co?! - wykrzyczała kobieta. Nie chciała go kłamać, ale to było pod wpływem impulsu. - Nie wierzę ci. Nie zrobiłabyś mi tego, dobrze wiesz, że kiedyś będziemy razem! - Co?! Ja jestem zakochana w Piotrze! Zresztą mogę ci udowodnić. Proszę bardzo, jedź za mną. Każdy wsiadł do osobnego samochodu. James jechał za kobietą. Tym razem nie było korków, po pół godzinie byli już pod drzwiami. Były zamknięte. Hanie nie chciało się szukać kluczy w torbie, więc zapukała. Po chwili drzwi otworzył im Piotr, który na rękach trzymał śpiącego Kubusia. James zaniemówił z wrażenia. - Co?! Ty mówiłaś prawdę, ale jak?! - wykrzyczał James. - Jak to możliwe?! - Człowieku, uspokój się dziecko usypiam tak? Cześć kochanie, Kubusiowi trudno zasypiało się bez ciebie, ale dał radę. Trochę się namęczyłem, więc jeżeli go obudzisz to po tobie. - I co wierzysz mi? Teraz możesz nareszcie zostawić w spokoju mnie i całą moją rodzinę? - wykrzyczała kobieta. James nic nie powiedział, tylko szybko wybiegł. Chciał się znaleźć jak najdalej tego miejsca. - Dziękuję kochanie. Jesteś wspaniałym aktorem. - powiedziała kobieta. Pocałowała ukochanego, wchodząc do mieszkania. - No oczywiście, że tak. - powiedział również mężczyzna, odwzajemniając pocałunek. Tak, wszystko było jasne. W drodze powrotnej Hana zadzwoniła do ukochanego, w dużym skrócie opowiedziała mu o tym, co zaszło na parkingu i prosiła, aby się zachowywał, jak prawdziwy ojciec i, aby otworzył jej drzwi, gdy będzie miał na rękach małego. Wiedziała, że James mocno się zdziwi. Może w końcu będzie od niego spokój. - Ok, a teraz zobacz co kupiłam. - wskazała torby. - Aha. I to są te niezbędne rzeczy? - Tak. - powiedziała i oboje wybuchli cichym śmiechem, aby nie budzić małego. "Bądź blisko. Bądź, kiedy światło me gaśnie, kiedy krew szemrze, a nerwy kłują i mrowią; bądź blisko mnie, kiedy (...) czas, szaleniec, miota kurzem i życiem, i furią płomienia". Skonany dyżurem Marek przekręcił klucz w zamku. Ani na chwilę nie mógł przestać myśleć o Agacie. Wszedł do domu w kompletną ciszę i ciemność. Zirytowało go to natychmiast, ponieważ zwykle o tej porze jego syn powinien wstawać do szkoły. Bałagan, jaki panował w mieszkaniu przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Ciuchy syna porozrzucane po całym przedpokoju, na kuchennym stole pełno okruchów i resztek jedzenia, a w zlewie stos brudnych naczyń. - Radek! Szkoła! - wrzasnął w przestrzeń, w ogóle już nad sobą nie panując. Wymacał kontakt na ścianie i spróbował zapalić światło, niestety żarówka nadal była przepalona. Wściekłość narastała w lekarzu jak szykujący się do eksplozji wulkan. - Cholera jasna, miałeś wymienić żarówkę! Prosiłem cię o to już trzy razy! Ale rzecz jasna brakło czasu! Tak zresztą jak na posprzątanie tego chlewu, który zrobiłeś z mieszkania! Szlag mnie zaraz trafi! Szybko ruszył w stronę pokoju nastolatka, niemal natychmiast potykając się na jego butach. Gdyby w ostatniej chwili nie chwycił się ściany, runąłby jak długi. Szala goryczy została mocno przeważona. - Krzywdę ci zrobię, gówniarzu! - Tata, to nie jest tak jak myślisz - rozczochrany i zaspany chłopak wyszedł z pokoju, w ostatniej chwili powstrzymując ojca pędzącego na niego jak taran. - Wiesz co ja myślę? Że wychowaliśmy cię na cholernego egoistę. Ale jesteś dorosły i mimo wszystko wydawało mi się - rozsądny. Miałem nadzieję, że rozumiesz, jak mi teraz jest ciężko. Marsz do szkoły, nie chcę cię teraz tu widzieć. A jeśli masz jakieś inne plany, to jeszcze dzisiaj wracasz do matki. - Frustrat - rzucił chłopak z gniewem w oczach. - Żeby ci chociaż raz na mnie tak zależało jak na niej. Lekarz nie zareagował. Skończywszy tyradę ruszył do sypialni, widowiskowo trzaskając za sobą drzwiami. Kiedy kładł się do łóżka, usłyszał ciche pukanie. - Czego nie zrozumiałeś? - powiedział zmęczonym tonem, otwierając. W drzwiach stała drobna niebieskooka blondynka. - Ten bałagan i wszystko to moja wina. Chciałam przeprosić i wytłumaczyć - wyciągnęła rękę do lekarza. - Martyna, przyjaciółka Radka. Zszokowany kardiolog usiadł na łóżku, blady jak papier. - A żeby wszystko było jasne i żeby kardiolog nie dostał przypadkiem ataku serca powiem - uśmiechnięty nastolatek wkroczył do akcji. - Że choć to może wydać się nieprawdopodobne, nie przeleciałem Martyny, mimo że spędziła u nas noc. - Chłopie, wyrażaj się jakoś przy kobiecie i o kobiecie... - Marek czuł, że zaraz straci rozum. - Mogłem przecież powiedzieć, że jej nie puknąłem - obruszył się chłopak. - Twojemu tacie chodzi o to, że nie poszedłeś ze mną do łóżka. - Kłamstwo, poszedłem, tylko że spałem w nogach. Po co kusić los i pomagać przeznaczeniu? - Zwariuję - jęknął lekarz w desperacji. - Dziecko - zwrócił się do Martyny. - Zrób mi kawy z łaski swojej, a ty - powiedz mi wreszcie, o co tu w ogóle chodzi. - To ja powiem - dziewczyna usiadła obok Marka. - Bo to w gruncie rzeczy jest bardzo proste do wytłumaczenia. Dla wszystkich, tylko nie dla mnie. Ale trzeba pokonywać słabości. - A ja na wszelki wypadek zostanę - Radek usiadł obok ojca z drugiej strony. - Gdyby tatusiowi wróciła chęć eksplozji. Przez kilka sekund Martyna wyraźnie zbierała się na odwagę. - Woli pan wersję pełną czy streszczenie? - spojrzała na Marka mądrymi oczami. - Prawdziwą, jest taki wybór? - To będzie streszczenie. Bo podobno słowa są źródłem nieporozumień, więc im mniej, tym większa szansa na przyjaźń między nami. Odchrząknęła. - Mój ojciec jest alkoholikiem, co już sporo wyjaśnia. Problem polega na tym, że matka go kryje i udaje, że wszystko jest okej, żeby go nie wywalili z pracy. Jest w tym jakaś logika, ale również oczywista dla wszystkich poza mną. I zwykle ja też udaję, że to, co się dzieje w domu, mnie nie bierze. Ale każdemu zdarza się popełnić błąd, to ludzkie. No i ja taki jeden popełniłam wczoraj. Wtrąciłam się między nich, bo ojciec zrobił sobie z matki worek treningowy, nie pierwszy zresztą raz. Sąsiedzi niczego jak zwykle nie słyszeli, a i ja nie wezwałam policji, bo to nic nie daje, kończy się na upomnieniu ojca i nie składaniu zeznań przez matkę, ewentualnie wycofaniu oskarżenia. Ale to była dygresja. Puenta? Dostałam w oko i wywalił mnie z domu. Niestety odziedziczyłam po nim upór, więc ani on nie chciał mnie wpuścić z powrotem, ani ja wrócić. No i z rozpędu zadzwoniłam do Radka. Uznałam, że mogę. Miał u mnie dług, gdyby nie ja, ostatnio oblałby matmę, a wtedy podobno pan by go zabił, bo do matury zostało niewiele czasu. Przyjechał po mnie i zamiast pomóc mu sprzątać, przez pół nocy użalałam się nad sobą. A potem poszliśmy spać, każde na swoją podusię. Więcej grzechów nie popełniłam. Przynajmniej wczoraj. Marek siedział na łóżku w kompletnym osłupieniu. Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć dziewczynie. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to że jest niesamowicie silna, dzielna i inteligentna. Ale czuł, że w to by nie uwierzyła. Spojrzał na zapuchnięte oko Martyny. - Przyłożyłem jej lód. Inaczej byłoby jeszcze gorzej - raportował syn. Zadzwoniła komórka lekarza. - Cześć Idalia... Co się dzieje? Co ty mówisz! Wspaniała wiadomość, bądź przy niej. Niedługo przyjadę, mam jeszcze coś do zrobienia. Przez chwilę słuchał słów rozmówczyni. - Muszę ci podziękować, bo miałaś rację... Nie, nic, może później ci wytłumaczę. Ech, gdybyś wiedziała, jak bardzo przydałaby mi się teraz twoja przysługa... Porozmawiamy, do zobaczenia! Ciepłym wzrokiem popatrzył prosto w oczy syna. - Cofam egoistę, jestem z ciebie dumny. - Cofam frustrata. Jeśli odpuścisz dzisiaj szkołę, obiecuję, że posprzątamy, słowo honoru, a jak skończymy, ugotujemy dla niej rosół. - I powiemy, że to od pana, kobiety lubią takie rzeczy, a Radek wszystko mi tej nocy opowiedział - wtrąciła Martyna. - Chciałabym, żeby mnie kiedyś ktoś tak pokochał. Szczęściara z tej Agaty. Mężczyzna uśmiechnął się mimo woli. - Jedna mądra kobieta mi ostatnio powiedziała, że darowane komuś dobro powraca. Ty zrobiłeś dobro, a dla mnie wróciła Agata. To teraz chyba moja kolej. Odpuszczam wam szkołę, ale żeby mi to było ostatni raz! - Słowo honoru! - wykrzyknęli młodzi jednocześnie. Ostatecznie podejmując decyzję, Piotr zapukał w drzwi gabinetu. - Proszę - usłyszał oficjalny ton żony. - Nie przeszkadzam? Spojrzała na niego obojętnie. - Nie, następną pacjentkę mam dopiero za dwadzieścia minut. Słucham, czego potrzebujesz? - Chciałbym, żebyś skonsultowała mi kobietę, zanim poskładam jej rękę. Trzydziesty siódmy tydzień, a ją wzięło na wspinaczki po drabinie, jesteś w stanie w to uwierzyć? W ogóle kobieta jest jakaś dziwna. Jej rodzina jeszcze bardziej. Lepiej ode mnie znasz się na ludziach, może coś z tego zrozumiesz. USG jamy brzusznej w porządku, niby skurcze też niespecjalnie występują, ale lepiej dmuchać na zimne. Poza tym to trochę pretekst, nie umiem ci wyjaśnić, na czym dokładnie polega problem, ale coś tam jest wyraźnie nie tak, do tego stopnia, że martwiłbym się o dziecko. - Zbadam ją, jasne. W tych pozostałych kwestiach też zrobię co w mojej mocy, ale to pewnie zwykły stres, wypadek tuż przed porodem, nieodpowiedzialność, konsekwencje, sam rozumiesz - ginekolog wstała. Zrobiła kilka kroków w stronę wyjścia, ale chirurg zastąpił jej drogę, delikatnie biorąc kobietę w ramiona. - A przede wszystkim chciałbym, żebyś wiedziała, że bardzo cię kocham i nie chcę się już więcej z tobą kłócić o takie bezsensowne rzeczy. Przepraszam, nawet jeśli nadal do końca nie rozumiem, o co ci chodzi, skoro to dla ciebie ważne, postaram się informować cię o swoich planach, zanim podejmę ostateczną decyzję, nawet, kiedy wyda mi się to nieistotne. Hana mocno wtuliła się w męża. Ulga natychmiast poprawiła jej nastrój, wywołując uśmiech na twarzy, przywracając spokój. - Nie umiem się na ciebie długo gniewać, przecież wiesz - czule pocałowała go w usta. - I nigdy nie myśl, że przeszkadza mi czas, który poświęcasz Tośce. Przeciwnie - przeszkadzałoby mi, gdyby nie istniała w twoim życiu. Odsunęła go na odległość ramienia. - Cieszę się, że nie wyjedziemy skłóceni. Ale mimo to uważam, że dobrze nam zrobi urlop osobno. Chcę za tobą zatęsknić, Piotr. - Wiem, wiem, może po części masz rację. Ale co, jeśli ja już za tobą tęsknię? - Kończ z tą pacjentką, jedź do domu, wymęcz nam dziecko na powietrzu tak, żeby padło o dwudziestej, a ja wieczorem postaram się coś na to zaradzić. Myślę, że umiem to zrobić - włożyła palce w jego włosy, po raz kolejny szukając tak dobrze znanych ust. Piotr, nigdzie się nie spiesząc, odwzajemnił pocałunek. - Panie doktorze, pacjentka czeka - Hana usiłowała uspokoić oddech. - Chwilę poczeka, aktualnie do pani doktor jest długa kolejka. Służba zdrowia to wieczne kolejki. - Daj spokój, wariacie, tu chodzi o dziecko, idziemy ją zbadać. - A ja myślę, że tu chodzi o zdecydowanie kogoś innego, cudownego i niepowtarzalnego, kto jest dla mnie najważniejszy na świecie, nawet kiedy na chwilę o tym zapominam. I obejmując roześmianą żonę ramieniem, tanecznym krokiem poprowadził ją do drzwi.

opowiadania o hanie i piotrze